Pracuję sobie normalnie, na hołm ofisie, w mojej piżamce, wiernej towarzyszce od czasu covida. Kulturalnie nieuczesana i odmakijażowana wymądrzam się do słuchawki, jak w co najmniej małej czarnej Coco Chanel. Nagle wszystko znika. Myślę sobie wtf?! Szybko sprawdzam antywirus, dostęp do neta, vpna itd. Nic nie wskazuje na nic. Sprawdzam moje prywatne urządzenia. Ni ma neta. Szukam u dostawcy i znajduję. Niestety nie Internet, a info, że w mojej dzielnicy, na mojej ulicy jest awaria i że przepraszają i że pracują i przewidują, że ją usuną około 13:30. Precyzyjnie i profesjonalnie. Czyli za około 4 godziny. Potem, jako że jestem narratorem wszechwiedzącym, ale tylko w pewnych, ściśle określonych warunkach, które dokładnie określił Król w "Małym Księciu", ostateczne okazało się, że usunięcie awarii dokonało się ok. godziny 16. Tymczasem chciało mi się płakać, bo nie miałam ochoty na żadne ubieranie się, jechanie 30 km, szukanie ostatniego, wolnego miejsca parkingowego na Ziemi, w centrum Kato. I przede wszystkim na siedzenie dłużej celem odpracowania czasu ukradzionego przez brak neta. Ale chłopaki nie płaczą, więc podjęłam te gry społeczne i pojechałam. A na lunch postanowiłam sobie pochodzić w okolicach NOSPR i Spodka. Zawsze mnie tam coś wciąga. I wciągnęło i tym razem. Uwielbiam mojego dostawcę neta.