Wybieramy się zobaczyć wielką dziurę w ziemi, w dawnych czasach nazywaną diabelską, co mnie nie dziwi, bo rzeczywiście mogła budzić niepokój swoim dziwnym istnieniem. Gouffre de Padirac. Po zdjęciach znalezionych w Internecie, spodziewam się miłej wycieczki. Akwitania uraczyła nas iście piekarnikowym upałem w maju, więc schodzenie do jaskini, w której czeka na nas trzynastostopniowe powietrze, bardziej przypomina schodzenie do raju aniżeli ku kręgom piekielnym. Wybrałam schody, bo chciałam, żeby jaskiniowa przepaścistość powoli mnie pochłaniała, a nie windowe zjechanie na dół, zaliczenie i powrót. Zanurzałam się więc powoli w skalny świat, niebo nade mną zaczęło przybierać kolisty kształt obrzeża tej przepaści. Wraz z każdym krokiem chłód gładził moją skórę, co było jak dotknięcie rąk mieszkańców tego miejsca, obecnych chłodem, nieobecnych kształtem. I tak schodząc, patrząc na skały, roślinność zieloną zielonością majową, czyli najbardziej intensywną w ciągu całego roku, nagle na dnie dostrzegam białą postać. Niewiarygodne. Czego można spodziewać się na dnie przepaści? Upadku. A tymczasem stoi tam Biała Dama. Zapiera mi dech. Stoję i się gapię. Wszyscy zwiedzający mnie minęli. Mam więc absolutną ciszę, której akompaniują tylko spadające krople wody jaskiniowej, krystalicznej mieszkanki podziemnych światów. Przypomniał mi się mój ulubiony film "Otchłań" ("The abyss") Jamesa Camerona z 1989 roku. I zdanie, że gdy patrzysz w otchłań, to otchłań patrzy na ciebie. Patrzy. Oczyma tej Białej Damy.