Dawno, dawno temu opracowałam pewien projekt, w czasach, gdy próbowałam prowadzić biuro turystyczne. Tak niszowe, że segment klientów docelowych składał się pewnie z jednej osoby, czyli mnie. Na początku grudnia w luźnej rozmowie, w czasie przemiłego pobytu u Klaudiusza, Gosi i Słonia, temat wyjazdu do Francji jakoś się wykluł. Być może sprawiła to wyprawa do Strasbourga, tańczące płatki śniegu przy wyjściu z katedry, w zapadającym zmroku i zapach grzanego wina snujący się między stoiskami i naszymi receptorami. Trasa i pomysły powróciły – ustaliliśmy datę: 14 maja, miejsce: Les Bessades. Wciągnęliśmy w plan Kasię i Andrzeja. Umówiłam się z Yvesem, którego znam wyłącznie z fejsbuka, wprawdzie od 7 lat, ale tylko z fejsbuka. Ustaliśmy szczegóły naszego pobytu. Bez umowy jakiejś formalnej, wszystko po prostu na gębę. Niezwykłe w tym świecie. Wszystko oparte na deficytowym fundamencie ongiś znanym jako słowo honoru, dziś świechtanym przez nacjonalistyczne powiewy, nie rozumiejące sedna. W pierwszej wersji miał być lot do Tuluzy i wynajęcie samochodu. Koszty okazały się absurdalne, mimo, że Yves zaproponował, że z żoną zapłacą za nas kaucję 1000 EUR. My wiedzieliśmy, że te pieniądze oddalibyśmy mu, bo tacy jesteśmy, ale nie zaakceptowaliśmy tej wielkodusznej propozycji. Zbyt dobrzy ludzie z nich. Powinni być bardziej nieufni. Chyba… Potem kilkukrotnie nasza wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Okazało się, że prawdopodobnie Klaudiusz z Gosią nie będą mogli pojechać ze względu na zawirowania w pracy. Następnie odpadł Słoń również ze względu na pokowidowe powikłania pracowe i problemy zdrowotne. I wybuchła wojna. Plany wakacyjne w czasie wojny siłą rzeczy tak wyblakły, że stały się pergaminową kartką oddzielającą stronice mijających dni. Nagle sytuacja w pracy Klaudiusza pozytywnie się rozwinęła. Podobnie u Słonia. Wyjazd na powrót stał się realny. W dniu zakupu biletów lotniczych dowiedziałam się, że stan mojego kręgosłupa raczej eliminuje mnie z tego wyjazdu. Czekam na wynik rezonansu i okazuje się, że sprawa z kręgosłupem jest na tyle dobrze rokująca (albo chcę, żeby tak było) na ten moment, że podejmuję decyzję, że jadę. Gosia i Klaudiusz ruszają ze Stuttgartu, my z Kasią i Andrzejem lecimy do Dortmndu, skąd samochodem zgarnia nas Słoń i mamy się spotkać na miejscu. Yves podaje nam dokładne namiary, wyjaśnienia i zdjęcia, żebyśmy bez problemu dotarli. Klaudiusz kwituje wyjaśnienia prostym zdaniem „Nie chciałbym tego szukać w nocy”. Nie musiał, dotarli z Gosią ok. godziny osiemnastej. A my nie. My dotarliśmy około dwudziestej trzeciej. GPS nagle po środku pól oświadczył, że to tu. Absurd tej sytuacji doprowadził mnie do szczerego śmiechu. Wyszliśmy z samochodu. Nie powiem, że zatrzymaliśmy się na środku drogi, bo droga była tak wąska, że miała tylko środek. Z pól docierał cudny zapach kwiatów nagrzanych słońcem i błękitem w ciągu dnia, schłodzonych zapadającym mrokiem, jak dobry drink w upalny wieczór. Do tego koncert świerszczy i księżyc prawie w pełni w mglistej otoczce. Generalnie scena idealna do jakiejś historii w stylu Edgara Allana Poe. Nie przestaję się śmiać, bo kilka metrów przed nami znajduje się rozwidlenie polnych dróg zupełnie niczym nie oznaczonych, no może makami i jakimiś żółtymi kwiatami. Składam się ze śmiechu wyobrażając sobie, jak dzwonię, czy to do Klaudiusza i czy do Yvesa z zapytaniem, jak dojechać, oni mi zadają pytanie, gdzie jesteście, a ja odpowiadam: nie wiem… Po tym jak naśmiałam się do woli, włączyłam logiczne myślenie męskiej części mojego mózgu. Wzięłam mapę i zaczęłam szukać jakichś punktów mogących pomóc w precyzyjnym zlokalizowaniu nas. W trawach znajduję tabliczkę – coś w stylu „Le Puy Bialy”. Słowo „bialy” brzmi bardzo swojsko na tym totalnym odludziu, od Polski oddalonym o prawie 2000 km. Na nasze szczęście jest na mapie. Klaudiusz wychodzi przed dom, siada na krześle i wypatruje nas w ciemnościach. Macha latarką, kiedy tylko jakiś blask reflektorów pojawi się w tej nicości na końcu świata. Ruchu zbyt dużego tu nie ma, właściwie jest żaden, ale te kilka samochodów, które próbował uwieść, wprawił zapewne w zdziwienie. Docieramy na miejsce i jest cudownie. Koncert świerszczy nas nie opuszcza. Nasza przygoda w pełnym rozkwicie, choć zaledwie był to przyjazd.
Lido Przygoda, nieodłączna siostra podróży, niech trwa. 👍💚😍