To miejsce jest niezwykłe, choć jest zwykłe dla ludzi je mijających, bo nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Stoję na mostku, dość już zrujnowanym i patrzę sobie na wodę, która płynie. Nagle dzieje się coś dziwnego, ta fajna zielona woda zaczyna płynąć w drugą stronę. Zawróciła. Po to by przenieść mnie na chwilę w czasie. Mam jakieś 7 lat. Były to czasy, gdy dzieci siedmioletnie normalnie bawiły się z innymi dziećmi ucząc się normalnego życia, bez bezpośredniego udziału dorosłych, tylko pod nadzorem w formie nakazów i zakazów. Czyli na przykład: „O 8 w domu!”, "Tylko do tej rzeki nie wchodźcie!”. No i robiliśmy różne rzeczy. Wchodziliśmy do bunkra ze starszymi chłopakami i dziewczynami, do których się przyczepiliśmy, a oni brali nas na odczepkę i w tym bunkrze straszyli gasząc latarki. Raz Januszowi wpadł but do rzeki i nie potrafiliśmy go wyciągnąć. Wszystkie dzieciaki przyleciały z okolicznych ulic, żeby pomóc, ale nie było to proste, bo w tym miejscu brzegi rzeczki były obmurowane. Janusz już wiedział, że będzie „mioł sztubol”, bo ósma minęła – a nie było zmiłuj się, bo wszyscy mogliśmy z daleka sprawdzić godzinę na zegarze ratuszowym. Jednakże wrócić za późno i bez buta… ta myśl w naszych głowach wywoływała niewyobrażalne konsekwencje. Po godzinie beznadziejnych zmagań, podczas których o mało nie powpadaliśmy do tej rzeki na łeb na szyję, a każdy próbował, ulicą szedł mężczyzna, do pracy, albo z pracy, z charakterystyczną teczką. Zobaczył to zbiegowisko i podszedł do nas. Najzwyczajniej w świecie przeskoczył barierkę, zszedł po buta i po sprawie. Wszyscy mogliśmy spokojnie wrócić do domów. Ubłoceni po uszy, z emocjami kipiącymi z rozpalonych twarzy. Myślę, że nasi rodzice niczego nie zrozumieli z tego, jak jeden przez drugiego przekrzykiwaliśmy się opowiadając, co się działo. Temat był prosty – jest późno, umyć się i spać. A… jeszcze obowiązkowo paciorek. Takie rytuały były, które dawały nam poczucie bezpieczeństwa i stabilności świata. Dobrze wiedzieliśmy za co dostaniemy lanie, za co będzie kara, ale jednocześnie wiedzieliśmy na co możemy sobie pozwolić i że zawsze na rodziców można było liczyć, gdy się coś złego działo. Rodzice byli od pomagania, gdy coś narozrabialiśmy i przekraczało nasze możliwości. Choć wszystkiego nie wiedzieli, bo nie latało się do domu z byle bzdurą taką, jak rozbite kolano czy bójka z dzieciakami z innej ulicy. Nie wiedzieli też, że łaziliśmy do rybiarni wyłudzić świeżo smażone ryby, które babki tam pracujące czasem nam wyrzucały przez zakratowane okna. Pewnie by się spalili ze wstydu słysząc jak ich pociechy, w niedzielę wystrojone w niedzielne ubrania, wykąpane i uczesane, paradujące na spacerze na lody, zawodzą pod oknami zgodnym chórkiem: „pani dejcie ryba” i jak wydzierają się jeden przez drugiego, że rodzice nie dają jeść i umierają przez to z głodu… Nie wiedzieli też, że zakradaliśmy się pod sąsiadujący z rybiarnią dom, w którym mieszkał Stary – tak go nazywaliśmy, bo wyglądał jak nasze dziadki, ale różnił się tym, że nie lubił dzieci i nas przeganiał, jak rozrabialiśmy i szczuł nas swoim psem. Ale jak miał nas lubić, skoro zakradaliśmy się pod ten dom dokładnie po to, żeby wybiegał wściekły, żeby wygrażał nam pięściami i nas wyzywał i żebyśmy mogli uciekać?
Dziś ten świat został rozjechany przez buldożery. Dosłownie. Wycięto drzewa, które w tamtym czasie zostały zasadzone i każde dziecko wiedziało, że nie należy młodych drzewek łamać i że zieleń należy szanować, a trawników nie deptać. Rachityczne drzewka przetrwały nasze ekscesy w parku, pięknie wyrosły i zostały wycięte. Buduje się tutaj drogę i będzie rondo. Podobno po to, żeby odciążyć ruch w centrum. Zacny cel. Nawet to rozumiem. Jednakże mam wątpliwości odnośnie tego, czy to był jedyny sposób, czy ten plan nie należało zacząć w punkcie początkowym inaczej, bo park, szkoła, bunkier, Ratusz, kościół ewangelicko-augsburski były tu dużo wcześniej niż narodzili się dziadkowie pomysłodawców i realizatorów tego przedsięwzięcia. Wiem dobrze, że trudne jest takie planowanie i projektowanie, i właśnie dlatego nie może tego robić każdy. To nie jest zajęcie dla każdego, kto akurat znajdzie się w danym miejscu w wyniku takiej czy innej koniunktury. To jest zadanie dla wizjonerów. Patrząc na zabrzańskie przedsięwzięcia ostatnich tygodni (zburzenie starej stacji CPN, gospodarstwa na ul. Rolnika, wycinanie lasów na potęgę, zbudowanie osiedla na cmentarzu w Mikulczycach), jakoś trudno w wizjonerstwo mi uwierzyć, bardziej na myśl przychodzi mi partactwo i mierność.
Buldożery rozjechały moje dzieciństwo. Przestaję poznawać miejsca, po których poruszam się od wielu lat. Przychodzi mi na myśl powieść Haliny Malewskiej „Przemija postać świata”. I tak się jakoś dzieje, że proste, barbarzyńskie umysły zwyciężają. Stoję nad rzeczką, nad którą nie ma nic nadzwyczajnego i czuję się z czegoś odarta.
120mr Smutno się to czyta, ale 'dejcie ryba' jakoś podnosi na duchu.