Równo rok temu Dżanuś umarł. No i jeszcze to, że Dżanuś miał na imię Janusz, ale tak go któregoś razu nazwaliśmy na jakimś wypadzie górskim. Miał piękny głos i świetnie grał na gitarze. I właśnie dlatego nasze górskie wędrówki miały charakter bardzo poetycki. Wkraczaliśmy w inny wymiar. Pamiętam, jak wokół poezja się materializowała – „nad głową dział się niebieski młyn. Karmił nas chlebem światła i snu ciemnym miodem. Każda barwa zaczynała się od bieli zim”. Tak wtedy było.
„Odleciały czaple. W kolorze indygo”. Dla mnie na zawsze.
Rok temu byłam w Sanoku, w końcu udało mi się zobaczyć Beksińskiego na żywo. Zapomniałam oddychać. Wiem, że w tym czasie Dżanuś umarł.
Na nic nie chorował, nic mu raczej nie dolegało i wziął nagle i umarł. Ludzie w takich sytuacjach pytają, co się stało. Jakby to mogło mieć jakieś znaczenie. Jeśli się nie żyje, to się nie żyje. I tyle. Myślę, że te dociekania wynikają ze smutku. A może nawet bardziej z tego powodu, że chce się odkryć, czy można to jakoś poznać, czy jest się następnym w kolejce.
Na pogrzebie przyrzekliśmy sobie, że będziemy się częściej widywać. Póki jeszcze żyjemy.
Dziś spotykamy się kolejny raz. Będzie impreza. Laurka dla Dżanusia.