Fajny dzień. Zaczyna się powoli, Filiżanka kawy + czytanie Thoreau. Tak mnie wciąga, że niemalże zapominam, że mam dziś długo wyczekiwany rezonans. Ostatnie pięć stron... nie kończę. I dobrze. Uwielbiam tę niedokończoność zamkniętą między okładkami, ten potencjał, że nie wiem, co się stanie, kiedy już będę wiedzieć. Czas nabiera rozpędu - gnam do Katowic z zaprzyjaźnioną Ukrainką. Natalia jest po prostu ciekawa świata. Patrzy sobie. Korzysta z każdej możliwości wyrwania się z czterech ścian. Niebo przytłacza nas jednolitą szarością, spływa wilgocią i czarnymi skrzydłami ptaków. Przygotowujemy święta. Dziwne święta w tym roku. Po drodze wpadamy z reklamówką jedzenia do nowej Ukrainki - Kseni i jej córki Wiktorii. Są tu nowe. Nic nie wiedzą o tym kraju i jego ludziach, bo w ich planach nie było bycia tu. Wracamy do domu. Gotujemy razem, śmiejemy się, porównujemy słowa w naszych językach. Wieczorem trzygodzinna, odjechana rozmowa. Czas ulega rozciągnięciu, jakby otarł się o horyzont zdarzeń. Poranek rozegrał się lata świetlne od wieczora. Zaczynam podejrzewać, że moje dwadzieścia cztery godziny to jakaś ściema rozciągnięta w fazie.