Najlepszy z najlepszych
Budzę się. Za oknem to, co zapowiedziała Moutain Weather Forcast. Nie będzie nawet spoglądanie na Mięgusze z okna. Mgła przebiła taflę lodu i sięgnęła dna Morskiego Oka, a śmiem twierdzić, że dotarła nawet do Bałtyku, swoimi podziemnymi, tajnymi połączeniami. Moszczę się więc w łóżku i zgodnie z planem czytam. Jestem absolutnie szczęśliwa. Życie na gwizdek, harmonogram upchany na styk, tak, że potem nie styka, majaczy za mgłą. Nie mój. Nie dziś. Włóczę się z Proustem po jego plażach w Balbec, zagłębiam się w rozmowy o malarstwie, muzyce oraz zabawnych dla mnie, z punktu widzenia naszego czasu – manierach w towarzystwie. Jurek albo Grzegorz nagle mówi: „Przyjechałem w góry, a obudziłem się w czytelni”. Nie znając się, nie umawiając, wszyscy wzięli z sobą książki i coś czytali od świtu. Lecimy na śniadanie. I nagle staje się zwykły, górski cud. Bałtyk ściągnął całą mgłę. Nie tylko Mięgusze się ukazały, ale i błękitne niebo nad nimi. Szybko się pakujemy. Są dwie opcje, jedna ekipa ma iść po równym, wokół stawu, druga nad Czarny Staw. Wszyscy zgodnie z możliwościami, kontuzjami. Wybieram Czarny Staw. I tak stoję i patrzę w oczy Mięguszowieckim Szczytom. Jestem pewna, że puścił do mnie oko Mnich, a Cubryna odwinęła biały szal i puściła go za grań. Szal miękko odpływał w głęboki błękit. To woda morska z Bałtyku wygładziła się na niebie. I już wiem, że nad Czarny Staw nie idę. Przebiega mi przez myśl, że może Szpiglasowa Przełęcz? A jak się uda to na Szpiglas? Pogoda jest idealna, nocleg w schronisku, mam jakieś 7 godzin do zmroku (czołówka zawsze w plecaku, bo często moje plany kończą się w ciemnościach, choć mają w blasku dnia). Nie wiem, dokąd dojdę, nie wiem, dokąd jestem w stanie. W nocy sufit mi powiedział, żebym powoli zaczęła się oswajać z myślą o wyprawach na Krupówki, kolejką na Czantorię, a droga do Morskiego Oka może stać się Everestem. Komunikuję ekipie zmianę moich planów. Ewa, cudowna kobieta, która w moim sercu zapisuje się, jako Ewa z Morskiego Oka, materializując się w moim życiu, jak Wenus z morskiej piany, zaczyna oponować. Mówi, że nie powinniśmy się rozdzielać, że jak zejdzie lawina, to mnie nie uratują. Odpowiadam, że jak zejdzie lawina, to nie tylko mnie nie uratują, ale nikt nikogo. Nie ma więc sensu, żeby więcej ludzi zginęło. Logika liczb. Nieoczekiwanie na pomoc przychodzi mi Jurek (mąż Ewy; urocze małżeństwo, które w moich oczach jawi się, jako zakochana para), nagle mówi, żeby dali mi spokój, bo przecież wszyscy wiemy, że góry najlepiej smakują w samotności. Oczywiście w tamtym momencie nie pomogłoby przykucie mnie do kaloryfera, bo groziłoby wyruszeniem na szlak z kaloryferem. Ruszam więc w ten mój dzień najlepszy z najlepszych. Czy to oznacza, że wszystkie inne jakieś gorsze były? No właśnie nie. Wychwalanie dnia w superlatywach nie umniejsza jakości dniom poprzedzającym. Dzień obecny ma tę przewagę, że JEST, że się tworzy, że wszystko od nowa, aż po zmierzch. Idę w tę stronę, w którą podąża bardzo mało ludzi. Ten błękit nieba, biel śniegu harmonizująca z obłokami i moimi myślami, surowość skał, to wszystko jest we mnie. Jestem częścią tego krajobrazu, on zaczyna się we mnie, z każdym krokiem wypływa, emanuje i maluje się wokół. Tak to działa. Myślę, że tak Bóg stwarzał świat. Mijam trójkę starszych ludzi, widziałam ich w schronisku. Facet się potyka. Czuję jak cała śnieżna powłoka wibruje wydając głuchy dźwięk. Znajduję się na śnieżnej kopule tatrzańskiej świątyni. Po chwili nie wiem, czy to się zdarzyło naprawdę czy tylko moja wyobraźnia zadziałała. Myślę jednak o lawinach. Przypominam sobie wszystkie szkolenia i informacje. To pomaga mniej więcej tak, jak myślenie o katastrofach lotniczych na pokładzie samolotu 10 000 m nad ziemią. Jestem powyżej wysokości Czarnego Stawu, patrzę sobie z przeciwległego zbocza. Nagle rozlega się huk i schodzi lawina, właśnie tam, gdzie spoglądam. Robię zdjęcie. Imponująco-przerażające. Pnę się dalej w śnieżnych przestrzeniach. Zapominam, że to przecież prawie maj. Bielą łagodzę ostrość skał, wygładzam błękitem. Nie ma nikogo. W oddali widzę tylko jakieś postaci, tak małe, że od razu stają się widoczne proporcje między światem, a tym gatunkiem zarozumiałym i nienauczalnym. Małym, a produkującym szkody na skalę kosmiczną. I rozmyślam sobie o tym, co znaczy smakowanie gór w samotności. Nektar i ambrozja. Bo to wcale nie jest samotność w powszechnym rozumieniu, utożsamiana z opuszczeniem i smutkiem. Biała cisza zaklęta w górach jest niemożliwa do wydobycia w tłumie. To totalna harmonia i współbrzmienie z wszechświatem. Są tu wszystkie bliskie mi osoby. Bo są przecież zawsze i wszędzie. Dlatego są bliskie. Samotne chodzenie po górach jest jak prysznic dla umysłu i duszy. Zmieniam nagle zdanie. Nie idę na Szpiglas. Spojrzałam na Wrota Chałubińskiego, na czas - mam go sporo i od razu wiedziałam, że muszę tam. Stromo. W żlebie trochę cienia, brnę więc ocienioną stroną, choć jest lawinowa dwójka, to mam nadzieję, że moja rachityczna postura może nie ściągnie lawiny. Są momenty, że idę prawie jak po drabinie. Adrenalina wzrasta, wraz z nią intensywność krajobrazu, która maluje się we mnie, a potem rozprzestrzenia. Myślę o czasoprzestrzeni. Trochę mnie to śmieszy, bo jest nieco absurdalne. Ale nagle z jakimś przebłyskiem spływa na mnie oczywistość pojęcia nierozerwalności lat świetlnych. Staję na przełęczy. Spoglądam w żleb, w moją drogę powrotną. Stąd widzę, że zdrowo mnie porypało, bo pionowość zbiega gwałtownie w dół. Ale też wiem po co tu jestem. Po to, co zawsze. Po górskie, niebotyczne przestrzenie. Zahaczam błękit i przypinam do plecaka jak balonik. Ściągnę go sobie w dolinę. Jeśli spojrzysz na mnie i zobaczysz, że jestem trochę niebieska, to właśnie dlatego. Dzień najlepszy z najlepszych.
Lido Beata, przeprześwietne są Twoje opisy , bardzo lubię je czytać. Trzym kciuki za Twoje zdrowie 🍀💚🍀