Dziś o poranku niedzielnym wybrałam się do Gliwic na targ staroci. I wcale nie dlatego, że zamierzałam coś kupić, a wręcz przeciwnie kupowania zabroniłam sobie, na wszelki wypadek wyposażając siebie tylko w 20 PLN w gotówce. Nigdy wcześniej tam nie byłam, udałam się więc w nadziei zrobienia jakiegoś intrygującego zdjęcia. Zanim dotarłam, moją uwagę przykuło coś innego: podwórko, odrapane ściany i niezbyt ładnie pachnące klatki schodowe... Wspominałam już kiedyś o moim nieodpartym pociągu do ruder? No i odezwał się ten zew. Nurzałam się więc w tym klimatach bez reszty i do tego stopnia, że niemal odpuściłam targowisko, czyli główną przyczynę mojego porannego wypadu. Postanowiłam jednak konsekwentnie doprowadzić sprawę do końca. Na targowisko dotarłam. Może nie było imponujące, a nawet podobno źle trafiłam i za tydzień będzie wspaniale - o czym informowali mnie ludzie na stoiskach. To jest fajne, bo nawet o to nie pytałam. Nagle, na gazecie, na ziemi, dostrzegłam stos książek - jedna puściła do mnie oko. Taka ze starą okładką. Puściłam do niej też, bo od razu takie okładki poznaję. Otwieram. Pożółkłe kartki... - przeżywam zachwyt. Patrzę na rok: 1938! A do tego pieczątka, której początkowo nie dostrzegałam, dopiero włóczkowe oko na to zwróciło uwagę: LEKTURA. LWÓW. PL. MARJACKI. Pytam o cenę i zgodnie z moimi przewidywaniami, słownie: pięćzłotych! Poczułam, że mój świat znów się poszerzył. I z takim uczuciem niezwykłości włóczyłam się po pustym targowisku czasem robiąc jakieś zdjęcia. Zmierzałam ku samochodowi, gdy spod płotu grupa panów meneli zaprosiła mnie do swojego towarzystwa. Zamierzałam podejść licząc na jakieś nietuzinkowe zdjęcie. W pół kroku moje zamierzenie zostało przerwane przez pana placowego, strażnika tutejszego miejsca, ratownika od niefotografowania. Powiedział, że nie mogę tu robić zdjęć. Zapytałam, dlaczego. Bo taki jest regulamin. "Regulamin czego?" - zapytałam zaintrygowana. Zmieszanie: "no nie wolno robić zdjęć, trzeba mieć zgodę". Pytam więc: "czyją?" Znów zmieszanie i pokrętne odpowiedzi. I mantra: "nie wolno robić zdjęć". Przestałam kolesia przyciskać, bo mi się go żal zrobiło. Powiedziałam, że jestem nikim, żeby się nie martwił, bo nigdzie tych zdjęć nie opublikuję. On mi na to, że w takim razie, nie rozumie, po co je robię. O! I wreszcie powiedział coś prawdziwego: nie rozumie. I z tym niezrozumieniem pana placowego zostawiłam, a także niesfotografowaną grupkę panów meneli. Tylko kot siedzący w szybie odrapanej klatki schodowej ze zrozumieniem kiwał ogonem. To w prawo, to w lewo...
Hanna Gawrychowska no to kota trzeba było sfotografować ...
no chyba, że to TEN kot co go widzę ???