Wysiadam z samochodu. Gdzieś za plecami miga mi pani w kapeluszu. Jak można widzieć kogoś za plecami? A można. Szczególnie, gdy ta osoba zaczarowuje przestrzeń dźwiękiem srebrnych dzwoneczków. Szybko wyjmuję aparat i chcę za nią biec, resztkami rozsądku nakazuję sobie zamknięcie samochodu. Te kilka sekund wystarcza, żeby pani zniknęła mi z pola widzenia. Ruszam w pogoń. Udaje mi się ją namierzyć. Patrzę z myślą, jak ją pochwycić w zdjęcie i w tym momencie ona się odwraca. Chwilę patrzymy na siebie z niewielkiej odległości. Z całym wewnętrznym przekonaniem, jak małe dzieci wypierają się oczywistych czynów, udaję, że wcale nie chciałam jej zdjęcia zrobić, Widzę, że ani przez chwilę nie wierzy moim pokrętnym myślom. Powoli się odwraca i odchodzi w chmurze srebrnego brzęczenia. Szybko robię kilka zdjęć. Nie podobają mi się, bo ta część chodnika, po której ona pobrzękuje, jest spowita cieniem. Gdy podnoszę wzrok, nie ma jej. Zniknęła. A przecież takie rzeczy się nie dzieją. Przyspieszam kroku. Wszystko się wyjaśnia. Z tamtego miejsca nie było widać małej uliczki biegnącej w lewo. W tym wyjaśnieniu doganiam ją i te jej dzwoneczki.
Zdjęcia, jak zdjęcia, ale za nimi kryją się moje przygody, W tym dniu natknęłam się jeszcze na niezwykły cień nad Rawą, na śliczną dziewczynę w czerwonej sukience z rowerem i na zegar, który w sekundzie wysłał mnie do "Tam, gdzie rosną poziomki". Słyszę pobrzękujące dzwoneczki. Nawet teraz, gdy na monitorze przechodzę od zdjęcia do zdjęcia.