Wyskoczyłam rano w poszukiwaniu jakiegoś ładnego widoku, żeby zapadł w moje myśli. Nie miałam zbyt dużo czasu, bo przed pracą. Skierowałam się więc na dziewiętnastowieczne osiedle robotnicze, bo pięknie świeciło słońce i jakiś cudny kadr w takich okolicznościach, to raczej pewnik. Takie gromadzenie obrazów w sobie. Nieco emocjonalne, intelektualne. Do życia. Inaczej się potem oddycha, czyta książki, ogląda filmy, spektakle, ludzi. Widzę słońce delikatnie układające się na zielonych okiennicach kamienicy, która zawsze jest zamknięta. Niszczeje od dawna i z czasem przybierając postać rozpadającej się, uroczej rudery. Podchodzę bliżej i zamieram. Drzwi do klatki otwarte na oścież. Jest godzina 6:20. Szybko się rozglądam. Żywej duszy wokół. Wchodzę szybko. Wiem, że to nielegalne, bo wchodzę na teren czyjejś nieruchomości. Po drugie ryzykuję, że spotkam tak jakichś panów żuli. Znalezienie się wewnątrz jednak jest tak kuszące, że nie waham się. Myślę sobie, że jeśli coś się wydarzy, to wtedy pomyślę, co z tym zrobić. Nie ma sensu wymyślać sobie problemów, które jeszcze nas nie dopadły. Robię zdjęcia jak oszalała. Jak najwięcej uchwycić, zanim ktoś mnie wyrzuci. Stąpam delikatnie pomiędzy cegłami i deskami, jednakże robię nieco hałasu, gdy pakuję się w szkła. Nie przestaję robić zdjęć, jednocześnie rozglądając się, czy ktoś już się pojawia. W większości pomieszczeń panuje półmrok, jedynie wdzierają się jasne promienie słońca poprzez luki, dziury w okiennicach i inne nieszczelności powstałe w tym świecie. Witraże nad drzwiami wejściowymi, drewniane odrzwia, rozsypujące się piece z ozdobnymi kaflami… Parter. Nikt mnie nie wyrzucił. Wchodzę na schody. Nie ma poręczy ani barierek. Nie trzeszczą, uznaję więc, że moja rachityczna postura ich nie nadwyręży. Klatka schodowa zaokrąglona. Okna zakryte poszarpaną już, grubą, czarną folią, jak łachmany, spod których wydobywa się widok na zielone podwórko. Pierwsze piętro. Następuję niechcąco na drzwi porzucone na podłożu (podłoga to chyba nie jest, bo nie widać spod warstwy pokruszonych cegieł i różnorakich śmieci) i robię niemiłosierny hałas. Nie spodziewam się, żeby ktoś w tym budynku był, jednakże ciągle się rozglądam. Widzę tylko porzucone resztki czyichś żyć: wykładzina, boazeria, kominek, książki… Patrzę jednej w oczy. I czytam: "Śpiewające drzewo - tytuł. Baśń wielkopolska..." Przejmujące poniekąd to wszystko. Trochę jak na wysypisku, trochę jak w wymarłym mieście. Na wszelki wypadek rzucam okiem w lukę w oknie i sprawdzam, czy mój świat zewnętrzny istnieje nadal. Drugie piętro. Firany na schodach, jedna firana w pokoju na podłodze zmieszana z gruzem. Symboliczne dla mnie, wymieszanie miejsc i znaczeń. Resztki ścianek działowych. Tapety. Kiedyś eleganckie, z wzorami pałacowymi. Ktoś miał wizję. Trzecie piętro to poddasze. Wychodzę z półmroku. Tu nie ma okiennic i słońce swobodnie panoszy się w bielach i pastelach na ścianach. Strome schody na strych. Wchodzę. Też nie trzeszczą. Widzę niebo przez brakujące dachówki. I zaczynam odwrót. Wszystko trwało jakieś 50 minut, a może jakaś epoka minęła? Schodzę z tym wszystkim, co tam zobaczyłam. I wiem, że wiele do mnie wróci w ciągu najbliższych dni, albo w postaci nieoczekiwanych skojarzeń moja pamięć mi podrzuci sprawiając, że w innym czasie, w innym miejscu nagle zatrzymam się i przeniosę się tu. Ktoś pomyśli, że zagapiłam się. A ja będę w innym świecie na moment. Myślałam, że wtargnęłam do tego miejsca. Ale raczej to miejsce wdarło się we mnie.
Tomasz Bojakowski Lubię Cię czytać 🙃. Zdjęcie ekstra