To wszystko jest jakieś dziwne w tym świecie. Nie umiem za bardzo się w nim odnaleźć. Bolał mnie kręgosłup. Poszłam więc do lekarza. Proste. Dostałam środki przeciwbólowe. Powiedzieli, że przejdzie od dwóch do trzech miesięcy. Nie przechodziło, a kolejne środki przestawały działać. Chodziłam do kolejnych lekarzy. Pytałam, czy te tabletki leczą. Wszyscy zmieszani odpowiadali, że nie… Naciskałam na to, żeby mi powiedzieli, jak to leczyć. Przestało być proste. Rezonans. Neurochirurg na drodze komercyjnej. Mówi, że natychmiast operacja. Że może mnie zoperować za 14 000 PLN. Odmówiłam. Miałam wrażenie, że jestem w neurochirurgicznym sklepie i że trafiłam jakiś marketingowy kit. Poszłam do innego. Skomplikowanie zaczęło się bardziej zapętlać. Po telefonie do NFZ (do Warszawy), do którego odprowadzam składki od około 28 lat, dowiedziałam się, że termin jest na listopad, grudzień. Nie odpuściłam. Pod naciskiem wyszarpałam termin na początek czerwca. We Wrocławiu. Pan doktor kazał mi usiąść w kącie, po przekątnej, najdalej od niego, bo covid. Rozmawiał z pielęgniarką o mnie w 3 osobie, w stylu „Chciało jej się tu przyjechać z Zabrza? Przecież ja nie mogę całej Polski leczyć. Ale mój zawód nagle stał się cenny”. Wypytał mnie szczegółowo o ruch na A4, poinformował o dużej wypadkowości na tej autostradzie. Od niechcenia rzucił okiem na opis rezonansu i powiedział, że jestem zdrowa i że mam iść na rehabilitację. Fajnie by było, gdyby to była prawda, ale jakoś znów pojawiło się wrażenie, nie że jestem w sklepie, ale że enefzetowskiej, darmowej hurtowni. Poszłam z tym do ortopedy. Osłupienie. Dwie skrajne diagnozy. Jeden mówi, żeby absolutnie się nie ruszać, drugi, że wręcz przeciwnie. Ortopeda nie ma zdania. Zwyczajnie nie wie. Udaję się do mojej Marzenki, fizjoterapeutki. Ogląda mnie i testuje przez 3 dni. Znajduje dla mnie ćwiczenia. Pójdę tą drogą. Jednocześnie mam tak dość tego wodzenia mnie za nos (znam oczywiście bardziej dosadne określenia i prawdę mówiąc czuję się właśnie bardziej dosadnie i nie o nos chodzi). Wyjeżdżam na weekend w Austrii. Na wyprawę na via ferraty. Nie wiem, czy to dobry pomysł. Postanawiam sprawdzić. Jak się nie uda, będę spacerować po austriackich górach. Rozbijamy namioty. Tuż przed potężną wichurą, która zrywa mi tropik (o 3 nad ranem powtarza ten proceder). Potem następuje oberwanie chmury. Deszcz przeczekujemy w budynku recepcji. Patrzę na strumienie wody przewalające się przez świat, skotłowane jak w gigantycznej pralce automatycznej. Oczyma wyobraźni widzę tę wodę płynącą przez mój dobytek w namiocie… Bycie mokrym to nie problem w tym świecie, bo wcześniej czy później się wysycha. Patrzę przez okno i niczego nie wiem. Widzę tyko odblask latarni na świeżo wymytym asfalcie i widzę płytę winylową. Okazuje się, że rzeczy w namiocie suchuteńkie. Wygrywam los. Jakby właśnie na tej płycie. Nazajutrz się dowiem, czy będzie emerycki spacerek czy górska wyprawa.
Comment was deleted