Ten dzień okazał się moją drabiną do nieba.
Trochę nie śpię w nocy. Pod namiot wzięłam z sobą laptop, bo postanowiłam, że ten weekend w Höllental (Piekielnej Dolinie), bez względu na wszystko, będzie po prostu fantastyczny. Życie ma wystarczająco dużo własnej podłości. Postanowiłam, że w spokoju zobaczę film o Vivian. I zobaczyłam. I zaniemówiłam.
Wyjście o 8. Znałam tę drogę, bo dwa lata temu nią podążałam. Oczywiście nie każdy kamień, nie każdą roślinę, ani konfigurację. W mojej głowie pozostał raczej ogólny ogląd potencjalnych trudności. Dawało mi to pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa.
Szłam na końcu. Dużo wolniej od całej ekipy. Idealnie dla mnie. W pewnym momencie otoczyła mnie kompletna cisza. Jak w gigantycznej katedrze, z kamiennymi ścianami skał po lewej i monumentalnymi kolumnami drzew nawy sięgającej nieboskłonu wokół. Po chwili usłyszałam ptaki. Tak wygląda kościół górsko-gotycki dotykający jakiejś transcendencji.
Spotykam się z ekipą pod skałami. Zakładamy uprzęże, kaski, lonże. Zaczyna się kolejny etap, z którym wiązałam najwięcej nadziei – bezpośredni dotyk skał. Nagle uświadamiam sobie, że mój kręgosłup nie daje znać o sobie.
To była łatwa część weekendowej wyprawy. Z dwóch powodów. Znałam tę drogę i technicznie była łatwa. Nazajutrz kolejna odsłona – nieznana. Nie wiem, czy na podstawie tych doświadczeń, mogę sobie wysnuwać jakieś teorie odnośnie przyszłości. Nie wiem. Przypomina mi się jedno przerażające zdanie, wypowiedziane przez mojego kumpla Sebastiana, dotyczące codziennej walki z bólem, w sytuacji, w której standardowe środki przestają działać. Sebastian mówił, że pozostaje wtedy utwardzanie psychiki. Czasami to do mnie wraca. I zastanawiam się, na którym etapie jestem. I chyba nie da się powiedzieć. Brak miernika.
Weszłam na drabinę. Stała się ona dla mnie trochę symboliczna. Nie dlatego, że była dla mnie trudna. Raczej dlatego, że dała nową perspektywę. Znów poczułam te nieograniczone przestrzenie. I zrobiłam sobie selfie. Takie zaklinanie rzeczywistości.
Comment was deleted