Ostatni dzień. Ale najpierw noc. Oglądam znów dokument o Vivian. Czasami jest tak, że można kilka razy oglądać i nie jest to stratą czasu, a nawet jest zyskiem pewnym, bo przy pierwszym oglądaniu nie można wszystkiego w jednej głowie pomieścić. Po drugim jest szansa, że nieco więcej się dostrzeże. Wszystkiego nigdy. I to jest miarą dobrych filmów, książek, obrazów, rzeźb. Może nawet ludzi. Oglądałam znów i znów mnie wmurowało. Leżę więc, wgapiam się w nocną ciszę, taką szeleszczącą przy lekkich podmuchach wiatru. Stresuję się poranną ferratą, bo jest nieco trudniejsza, ale nie o trudności chodzi, tylko o czas bycia w drodze. Oczywiście w każdej chwili mogę się wycofać i wrócić sama na parking. Problem w tym, że nie chcę tak. Więc leżę i stresuję się. Trudno mi zaakceptować moje ułomności. Nie akceptuję więc. Ale dobrze wiem, że i tak mnie dopadną. Wcześniej czy później, w takiej czy innej formie.
Wyruszamy o 7. Zdycham pod górę. Normalna droga, jak w Beskidach. Eksploatuje mnie to bardzo. Oczywiście chodzi o temperatury, którymi nas czerwiec i lipiec w tym roku uraczył (i chyba tak raczyć będą już zawsze). Docieram pod skały ostatnia. Trochę mnie pociesza to, że inni czują to samo, co ja. Nawet się zdziwiłam, bo myślałam, że tylko ja wyprztykałam się z energii.
Chwila przerwy. Szybka regeneracja. W krajobrazie widzę Siwy Wierch, Baraniec, choć oczywiście ich tu nie ma, bo to Alpy są, nie Tatry moje wzdłuż i wszerz schodzone i wyryte w sercu i pamięci. Taka nakładka się robi.
Ferrata mnie zachwyca. Uwielbiam ekspozycję, stąpanie w powietrzu, jak po szklanej tafli. Wypuszczam moje myśli wolno. I rozbiegają się. Po horyzont. Wiem, że do mnie wrócą. Wypełnione nowymi doznaniami, które potem powoli będę sączyć każdego dnia, w moim czterościennym, a właściwie sześciennym więzieniu i dzięki nim przetrwam do następnego razu. Dzięki nim będę też mogła czytać i oglądać bardziej. Rozpuszczone myśli powrócą z perspektywą ponadhoryzontalną i międzywymiarową.
Na tej ferracie mogłabym zostać na zawsze.
Na szczycie, w wysuszonej trawie dostrzegam szarotki. Kolejny cud mikroskopijny, a jednocześnie z takim rozmachem uczyniony. Współgra z makroświatem.
Wchodzimy na szczyt. Zdjęcia przy krzyżu. Powrót. Wśród zapachów wyzwalanych przez nagrzane powietrze. Żywice kosodrzewiny oraz nieznane mi kwiaty. To jest bardzo zmysłowa wyprawa.
Wracam.
Z nadzieją.
Hanna Gawrychowska pięknie piszesz i zdjęcie też super